Stanisław Stachura: Po ósmy tytuł Mistrza Polski!

    09.03.2009
    Stanisław Stachura: Po ósmy tytuł Mistrza Polski!
    W 1937 roku hokeiści Cracovii zdobyli pierwszy w historii złoty medal Mistrzostw Polski. Stanisław Stachura to jedyny żyjący zawodnik, który sięgnął po ten mistrzowski tytuł. W dniu pierwszego meczu finałowego między Comarch Cracovią a GKS-em Tychy prezentujemy ekskluzywny wywiad z 91-letnim byłym hokeistą <i>Pasów</i>!<br><br>
    - Od pierwszego Mistrzostwa Polski zdobytego przez Cracovię minęły już 72 lata..
    - Zgadza się. To było w 1937 roku. Najpierw zostały przeprowadzone eliminacje w całej Polsce, a potem grupa sześciu klubów awansowała do finału głównego, który rozegrany został w Krynicy, gdzie było świetne lodowisko. Grało się systemem każdy z każdym.

    - Czyli o tytule zadecydowała największa liczba punktów?
    - Tak, ale nie mieliśmy jakiejś wyraźnej przewagi nad pozostałymi drużynami. To były minimalne różnice, ale na szczęście udało nam się zdobyć tytuł Mistrza Polski.

    - Radość ogromna?
    - Ależ oczywiście! Dostaliśmy piękne odznaki i ogromny puchar, który postawiony został w gablocie jednej z firm na ulicy Sławkowskiej, a więc zaraz przy Rynku. Na tym trofeum wygrawerowane były nasze nazwiska, więc zdarzało się, że dumnie wskazywałem palcem znajomym i mówiłem patrzcie, tu jest moje nazwisko. Ponadto po Mistrzostwie Polski prezes Cracovii postanowił dać nam prezent w postaci trenera.

    - To mistrzowski tytuł zdobywaliście bez szkoleniowca?
    - Bez! Choć inne drużyny miały swoich trenerów. Nam musieli wystarczyć Czesiek Marczewczyk i Adam Kowalski (potocznie nazywany Rochem – przyp.), którzy prowadzili nam treningi i jednocześnie grali z nami. W końcu jednak dostaliśmy trenera pierwszorzędnego, zapomniałem teraz jego nazwiska, ale wiem, że był Czechem. Bardzo dobry i doświadczony trener. Pamiętam, jak na jednym z pierwszych treningów powiedział nam, że świetnie gramy, że jesteśmy bardzo dobrą drużyną, ale że mamy jedną wadę. My zdziwieni, pytamy jaką, a on na to: Nie umiecie przegrywać. U nas konsternacja. Pytamy więc, o co mu chodzi. A on, że widział mecze, gdy traciliśmy bramkę i zaraz potem padały kolejne, bo nie byliśmy w stanie się szybko podnieść. Stale tłukł nam do głowy, że trzeba grać do końca, że należy walczyć dalej. Miał rację.

    - Jechaliście do Krynicy jako faworyci?
    - Cracovia w tamtych czasach była już znana, ale to jednak KTH dawano największe szanse. Wszak mówi się, że gospodarzom pomagają ściany. Ponadto kryniczanie mieli świetną pakę, czterech zawodników grało w reprezentacji Polski! Mimo to mistrzowski tytuł padł naszym łupem.

    - Swoje mecze rozgrywaliście na otwartym powietrzu..
    - Zgadza się. Wtedy były inne czasy i nie sposób było znaleźć hali z lodowiskiem. Bandy były inne, za bramką niższe, przez co czasem jadąc zbyt szybko trzeba było przez nie skakać, by nie zrobić sobie krzywdy. Sam ekwipunek był tandetny, stroje sami sobie szyliśmy. Co więcej, graliśmy bez kasków, nawet bramkarze ich nie mieli!

    - To było dosyć ryzykowne…
    - Bardzo ryzykowne! U nas bramkarzem był Jan Maciejko, troszkę większy od samej bramki. Idealnie do niej pasował i świetnie interweniował. Był po prostu stworzony do tej pozycji. Raz dostał bardzo mocno krążkiem w nos, na starość ogłuchł. Pamiętam, jak kiedyś Janek nie mógł kontynuować meczu i trzeba było go zastąpić. Ktoś krzyknął Staszek, ale ja odpowiedziałem, że za żadne skarby świata nie stanę między słupkami. Do bramki poszedł ktoś inny.

    - Jest pan w bardzo dobrej kondycji.
    - Ze zdrowiem nie jest źle. Z tego, co mi wiadomo, to nikt z paki, która zdobywała ze mną Mistrzostwa Polski w 1937 i 1946 roku nie żyje. Wszyscy zmarli. Wcześniej jednak trzeba było kończyć kariery. Gdy już nasze miejsce zajmowali młodsi zawodnicy, to dalej interesowałem się hokejem, patrzyłem, jak ci nowi grają. A grali bardzo dobrze. Nie ciekawiła ich jednak nasza przeszłość, nie znali zbytnio historii. Mówili za to słowa typu: co wyście tam grali, co to był za hokej przed wojną. Trochę nas lekceważyli. Zdenerwował się Janek Maciejko, bramkarz, który powiedział: no dobra chłopaki, to zagrajmy mecz. I zagraliśmy.

    - Ile pan miał wtedy lat?
    - Około czterdziestu. Zresztą cała nasza drużyna była w podobnym wieku, za to tamci mieli po dwadzieścia kilka lat. Zagraliśmy mecz z zachowaniem wszelkich przepisów, byli sędziowie. My - oldboye Cracovii - zagraliśmy z pierwszą drużyną Pasów i daliśmy im lanie 4:0! Nawet sobie brameczkę strzeliłem (śmiech). Spokornieli i nabrali szacunku.. A ja byłem tak uzależniony od hokeja, że zostałem sędzią. Może nawet byłbym arbitrem międzynarodowym, bo robiłem odpowiednie papiery, uczyłem się języków, ale zamknęła mnie komuna.

    - Za co pan trafił do więzienia?
    - To długa historia. Zaraz po wojnie groził mi pobór do wojska, ale za nic nie chciałem do niego iść. Dopiero co skończyła się przecież okupacja, przeżyłem ją i nie zamierzałem znowu zostać przysłowiowym mięsem armatnim. Znajomi poradzili mi więc, by iść do kolei, bo tam można było odrobić służbę. No i poszedłem. Zostałem strażnikiem w Służbie Ochrony Kolei, a niedługo potem dostałem wezwanie, by pojechać na zachód, do Wałbrzycha. Tam awansowałem i w pewnym momencie byłem nawet komendantem oddziału, a pod sobą miałem stu ludzi! W międzyczasie cały czas trenowałem, środowisko wiedziało, że jestem hokeistą, w 1946 roku zdobyłem tytuł Mistrza Polski. Powodziło mi się.

    - I co się stało?
    - W 1953 roku w Warszawie odbyły się Mistrzostwa Europy w boksie i do ich zabezpieczenia wyznaczono właśnie strażników kolei. Była nas setka, a mnie wybrano jako dowódcę całej ekipy. To okazało się zgubne, bo na mnie spoczywała cała odpowiedzialność. Sprawa była poważna, bo przecież obserwowała nas cała Europa. Rozpoczęły się spotkania bokserskie, ale już w pierwszych godzinach wytworzyła się sytuacja, w której kibice zaczęli buczeć, gwizdać i rzucać rozmaitymi przedmiotami. Było tak, ponieważ na ring wychodził Rosjanin. Zrobił się chaos, a co więcej na trybunach siedział ambasador rosyjski. I wieczorem, już po pierwszym dniu mistrzostw, mieliśmy zebranie, na którym pouczono nas, byśmy interweniowali w podobnych sytuacjach i wypraszali z hali ludzi, którzy zachowują się niewłaściwie. Przejąłem się tym i powiedziałem o rozporządzeniu chłopakom.

    - I przyszedł kolejny dzień walk..
    - Zgadza się. W pewnym momencie przybiega do mnie dwóch strażników z informacją, że jeden mężczyzna zachowuje się nagannie, krzyczy, rzuca teczką o ziemię. Poszedłem i mając na sobie wzrok wszystkich kibiców powiedziałem mu, że zaraz opuści ze mną ten obiekt. Początkowo nie chciał tego zrobić, ale w końcu wstał. A był bardzo dziwny, taki spokojny. Podświadomie czułem, że robię coś niewłaściwego, ale już zacząłem i nie było odwrotu. Niedługo potem przyszły problemy. Odsunęli mnie od ochrony mistrzostw, miałem dochodzenie prokuratorów wojskowych, potem straciłem posadę w kolei, nawet mieszkanie! I przez ten cały czas nikt nie chciał odpowiedzieć na moje pytanie, co ja takiego źle zrobiłem. Nie miałem pojęcia, dlaczego tak się dzieje.

    - I co się okazało?
    - Ten, którego wyprosiłem z hali w czasie mistrzostw był w komitecie centralnym PZPR i poprzysiągł mi zemstę. Bez żadnej konfrontacji, bez żadnych rozmów. Tak po prostu. Nikt nie miał odwagi wstawić się za mną, wszyscy bali się partii. Wróciliśmy z żoną do Krakowa, ale czułem, że w jakiś sposób jestem sprawdzany i obserwowany, czułem, że ręka partii sięga dalej. Potem wpadłem, choć było w tym też trochę mojej winy. W więzieniu spędziłem siedem lat. I tu pomocni okazali się hokejowi koledzy, którzy pod moją nieobecność troszczyli się o rodzinę. Byliśmy przyjaciółmi w czasie gry w hokeja i zostaliśmy nimi także później.

    - Wróciliśmy do tematu hokeja to i zostańmy przy nim. W 1937 roku, gdy Cracovia zdobywała pierwsze złoto, miał pan 20 lat. To było dużo?
    - Mało. W tamtych czasach najlepszym wiekiem dla hokeisty było 25, 27 lat. Wtedy taki zawodnik jest rutynowany, silny fizycznie i potrafi świetnie poruszać się na łyżwach. No ale w moim wieku także dało się grać i zdobywać mistrzostwo (śmiech).

    - Jak to się stało, że został pan hokeistą?
    - Mnie od dziecka ciągnęło do łyżew. Wychowywałem się w Nowym Targu, mieszkaliśmy zaraz obok zbiegu dwóch Dunajców – Białego i Czarnego, więc gdy tylko zamarzały, ja ubierałem łyżwy i jeździłem. Gdy miałem 10 lat przeprowadziliśmy się do Krakowa, a raczej wróciliśmy, bo ojciec pochodził z naszego miasta. Mieszkając w Krakowie lodowisko było nieopodal mnie, w Parku Krakowskim i tam często przebywałem z moimi kolegami. I dawaliśmy popalić, jeździliśmy w przeciwną stronę niż było ustalone, wariowaliśmy na łyżwach. Wreszcie kierownik lodowiska nie wytrzymał, wziął nas i powiedział, że musi coś z nami zrobić. Wyrzucić nas nie wyrzuci, bo na przykład znał moją mamę, która prowadziła restaurację i która robiła bardzo dobre kanapki (śmiech). Wybudował nam więc taflę do gry w hokeja, na której postawił dwie bramki.

    - A jak trafił pan do Cracovii?
    - Podczas jednej z gier przyglądał nam się pewien pan, który później podszedł do mnie, powiedział, że dobrze jeżdżę na łyżwach i zaproponował grę w drugiej drużynie Cracovii. Okazało się, że był członkiem zarządu. W moim pierwszym meczu zdobyłem nawet bramkę i szło mi na tyle dobrze, że w wieku 17 lat otrzymałem powołanie do pierwszego zespołu! Graliśmy wtedy mecz w Bielsku i byłem tak przejęty, że jak zbiórkę wyznaczono o 14, to ja już na dworcu stawiłem się o 13 (śmiech). W tym spotkaniu znowu strzeliłem gola i tak to się już potoczyło. Grałem w drugim ataku, najpierw na prawej stronie, a potem na środku.

    - Wystąpił pan m.in. w pierwszym meczu hokejowym po wyzwoleniu Polski w 1945 roku.
    - O tak, zagrałem. 18 stycznia, to był chyba piątek, Rosjanie wkroczyli od Bronowic do miasta i niemalże natychmiast pojawił się pomysł, żeby zagrać mecz hokejowy Cracovia – Wisła. Spotkanie rozegrane zostało pięć dni później na Olszy, nie pamiętam, jaki był wynik, ale wygraliśmy. Mecz rozegraliśmy tak szybko, że powyżej nas jechały pociągi z transportem wojskowymi: z działami, czołgami. To Rosjanie, którzy ruszali dalej na front.

    - Podobno znał pan Józefa Kałużę, najwybitniejszego piłkarza w historii Cracovii...
    - Poznałem go. To był niesamowity zawodnik, niedużego wzrostu, z fantastycznym uderzeniem. On jak strzelał na bramkę, to piłka praktycznie zawsze leciała na tej samej wysokości i z reguły lądowała w siatce. Miał takie sakramenckie lufy, że szkoda gadać. Coś fantastycznego! Nawet po zakończeniu kariery piłkarskiej był ogromnym autorytetem. Na tyle dużym, że ludzie onieśmielali się, by do niego podejść. Ja należałem do takich.

    - Ale wreszcie nabrał pan odwagi?
    - Tak. W czasie okupacji pracowałem jako kelner w barze Cracovia przy ulicy Miodowej. Szedłem sobie ulicą i nagle ujrzałem Józefa Kałużę idącego naprzeciwko mnie. Poznałem go od razu, ale nie miałem śmiałości, by rozpocząć rozmowę. Po kilku dniach znowu spotkałem go jednak w tym samym miejscu, zebrałem się na odwagę i przedstawiłem się kim jestem, żeby nabrał do mnie zaufania. W czasie wojny nie wiadomo było przecież, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Padał wtedy deszcz, więc usiedliśmy sobie w kawiarni i zaczęliśmy rozmawiać. Powiedział mi m.in., że dostał propozycję, by trenować wszystkie drużyny, również te niemieckie, ale odmówił. Chciał poczekać na moment, gdy Niemcy pójdą do diabła i gdy znowu Polacy zaczną normalnie grać w piłeczkę. Niestety nie doczekał, bo zmarł zaledwie trzy miesiące po naszej rozmowie. To był wspaniały człowiek!

    - Coś niesamowitego. Tak już na koniec.. jak typuje pan tegoroczny finał?
    - Serce podpowiada mi, że wygra Cracovia i jej będę kibicował z całych sił. Ale GKS to silny przeciwnik, oj bardzo silny. Grają dobry hokej i na pewno będzie ciężko. Mimo to liczę, że Pasy zdobędą ósmy tytuł Mistrza Polski!

    Rozmawiał Dariusz Guzik


    Tekst alternatywny
    (Czwarty z prawej)

    Tekst alternatywny
    (Pierwszy z lewej)

    Tekst alternatywny
    (z lewej)

    Tekst alternatywny

    CRACOVIA TO RÓWNIEŻ