Prawie jak normalność, czyli o gościnności w N.T.
08.10.2007

To był mój sześćdziesiąty, może nawet i siedemdziesiąty któryś wyjazd z ramienia oficjalnej strony Klubu na mecz drużyny „Pasów”. Nowy Targ – nieco ponad sto kilometrów od Krakowa, górski klimat, oscypki..innymi słowy: nic tylko jechać. Miejscowi organizatorzy stanęli jednak na włosach, by ten wyjazd zaszedł mi za skórę i zadomowił się w mojej głowie na długo. Niestety to im się udało.<br><br>
Koniec lutego 2007 roku. Playoffy z Wojasem Podhale. Organizatorzy nie chcą mnie wpuścić na lodowisko tłumacząc, że „to jest ten z Cracovii”. Negocjuję. Jest ciężko. Na szczęście w sukurs przychodzi mi trener Rohaček, ówczesny drugi trener Nahuńko oraz kierownik Klita, ale dalej nie jest łatwo. Wreszcie wspólnie wysnuty argument o tym, że na braku relacji live z takiego meczu ucierpi cała hokejowa Polska i wielu kibiców tego sportu przynosi efekty. Zostaję wpuszczony na trybuny i zajmuję miejsca dla prasy. Relacja live była.
7 październik 2007 roku. Mecz drugiej rundy sezonu zasadniczego z Wojasem Podhale. Relacja live też się odbyła, ale zrobiona została w spartańskich warunkach. Dlaczego? Bo organizatorzy zapewnili mi powtórkę z rozrywki, ale tym razem w wersji hardcorowej.
Zbiórka przy lodowisku „Pasów”, wyjazd z pierwszą drużyną na mecz, dotarcie do celu na około 90 minut przed rozpoczęciem meczu – to już niemal tradycja wyjazdów z hokeistami Comarch Cracovii. W niedzielę było tak samo. Na lodowisku w Nowym Targu byłem więc dużo przed czasem, dzięki czemu mogłem spokojnie wejść na teren obiektu i zająć się przygotowaniami do relacji. Nawet mile się zaskoczyłem, gdy zobaczyłem, że przy stanowiskach dla prasy zostały zainstalowane gniazdka z prądem. „Super. Nie będę musiał biegać w przerwach w poszukiwaniu kontaktu” – pomyślałem sobie. Trochę pogawędziłem jeszcze z paniami sprzedającymi jedzenie, popytałem o atmosferę na meczach..słowem, nic szczególnego.
Wtedy to nagle pojawił się pewien jegomość w żółtej kamizelce odblaskowej. To był ochroniarz. - A pan tu co? - spytał. - Dziennikarzem jestem - odparłem. Spojrzał na moją teczkę z laptopem, na przedłużacz w ręce, ale to nie wystarczyło. - A gdzie ma pan akredytację? - znów zadał pytanie. - Jeszcze jej nie odebrałem - odpowiedziałem. Ochroniarz poinstruował mnie, żebym wyszedł na zewnątrz, skręcił gdzieś, wyszedł po schodach na pierwsze piętro i tam będzie pan Rafał. - Rafał Topolski? - pytam. - Tak - kiwnął głową.
Pan Rafał Topolski w Wojasie Podhalu pełni prawdopodobnie (bo tego oficjalnie nie wiem) funkcję kierownika ds. bezpieczeństwa. On też również wydaje akredytacje i decyduje o tym, kto wejdzie, a kto nie na lodowisko. Wcześniej spotkałem go dwukrotnie. Pierwszy raz przy okazji meczu z zeszłego sezonu jeszcze z fazy zasadniczej. Wtedy to bez żadnych problemów wydał mi jednorazową wejściówkę, pokazał ochroniarzom, by nie robili mi żadnego problemu i wpuścił na miejsca dla prasy. Drugi kontakt z panem Topolskim miał miejsce przy okazji wspomnianego na początku meczu play-off. Wtedy to pan Topolski był jedną z tych osób, którym nie kwapiło się mnie wpuścić, ale ostatecznie z uśmiechem na twarzy wyraził zgodę. Ogólne wrażenie? Pozytywne. Facet wydawał się w porządku. I dlatego też wczoraj wydawało mi się, że rozmowa z nim będzie czystą formalnością.
Szukając drogi do pana Topolskiego zaczepił mnie inny pracownik Wojasa Podhale. Ten poinformował mnie, że biura są w remoncie i mogę mieć problemy ze znalezieniem pana Rafała.. - Ma pan do niego numer na komórkę? - zapytał. - Powinienem mieć zapisany w książce telefonicznej - odparłem pamiętając o tym, że w ubiegłym sezonie do pana Topolskiego już dzwoniłem. Po chwili zorientowałem się, że numeru jednak nie posiadam. Na szczęście ów pracownik wyjął swój telefon, wykręcił numer, porozmawiał z panem Rafałem, po czym dał mi go do telefonu.
- Witam panie Rafale. Tu Darek Guzik z Krakowa. Robię relacje live z meczów Cracovii, w ubiegłym sezonie byłem w Nowym Targu i mieliśmy okazję porozmawiać kilka razy. Pamięta pan? - to mniej więcej słowa, jakimi próbowałem przypomnieć się panu Topolskiemu. - Kojarzę, kojarzę - odparł po chwili zastanowienia, po czym zapytał o co chodzi. Wyjaśniłem, że przyjechałem tak jak poprzednio z drużyną, że chcę zrobić relację live, ale że panowie ochroniarze proszą mnie o okazanie dokumentu wydanego przez Wojas Podhale. Pan Topolski poprosił mnie o podanie swojego numeru telefonu i obiecał, że zadzwoni za kilka minut.
Zadzwonił (czyżby z kimś konsultował tę sprawę?), ale ze słowami, których nigdy w życiu bym się nie spodziewał. Dowiedziałem się, że nie mogę siedzieć na trybunach, bo jestem z Cracovii, bo podobno ktoś tam kiedyś z Podhala przyjechał na mecz do Krakowa i nie chciano go wpuścić i teraz oni nie wpuszczą mnie. - Może pan przebywać jedynie w boksie z drużyną gości - powiedział pan Topolski. Zamurowało mnie. Nie złożyłem jednak broni. - Skoro nie chcecie mnie wpuścić jako dziennikarza serwisu Cracovia.pl to w takim razie zróbcie to jako dziennikarza gazet krakowskich „Echo Miasta” albo „Derby", z którymi także współpracuję - powiedziałem. Dalej nic. - Przez taką decyzję nie będę mógł zrobić relacji live, na którą czekają nie tylko kibice Cracovii, ale również kibice w całej Polsce! - przyznałem. Topolski nie przejął się tym. Na nic też zdało się moje tłumaczenie, że przecież ostatnio też robili mi kłopoty, a mimo to wpuścili. Uparł się i już. Na sam koniec naszej rozmowy telefonicznej powiedział - po raz setny chyba -„nie da rady”, po czym nie dając mi sekundy czasu na jakiekolwiek zabranie głosu wyłączył się.
Wkurzony jak nigdy takim obrotem spraw i tak paradoksalną sytuacją poszedłem w stronę naszego boksu. Do jedynego miejsca, które „chroniło” mnie przed wyrzuceniem z lodowiska. Ale to nie był koniec mojej walki o prawa dziennikarskie, o prawo do godnego wykonywania swoich obowiązków, a przede wszystkim o prawo do informacji dla czytelników. Wsparty sztabem szkoleniowym „Pasów”: trenerami Rohačkiem i Pasiutem, kierownikiem Klitą (dzięki wielkie za pomoc i za zezwolenie na moje przebywanie w boksie) zamieniliśmy krótką rozmowę z obserwatorem PZHL, któremu wyjaśniliśmy całą sytuację. Los chciał, że w niemalże tym samym czasie dołączył do nas pan Topolski. Uśmiechnięty, wyluzowany, wyraźnie zadowolony z tego, co się dzieje. Postanowiłem nie dać za wygraną. - W czwartek rozmawialiśmy z kimś z państwa klubu przez telefon, po czym za jego zgodą wysłaliśmy faxem wniosek o akredytacje dla mnie. Nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi. W piątek próbowaliśmy dodzwonić się do państwa, ale nikt nie odbierał. Czy nie dało się w prosty sposób odpisać, że nie zostanę wpuszczony na lodowisko? - zapytałem. Odpowiedź pana Topolskiego przerosła moje najśmielsze przypuszczenia. Pan Topolski wyjaśnił bowiem, że mają teraz remont, więc skąd niby miał wiedzieć, że ktoś dzwonił. No cyrk! No istny cyrk! Po chwili pan Topolski – zauważając chyba głupotę swojej wypowiedzi – poinformował obserwatora, że temu panu (czyli mi) akredytacja nie została przyznana. Koniec kropka.
Cień nadziei prysł. Wziąłem więc swoje zabawki i usadowiłem się tuż przy wyjściu z boksu. „Relacja będzie. O taka figa panie Topolski! Radziłem sobie w różnych warunkach to i w tej sobie poradzę” – pomyślałem w głowie. I tak oto mogliście śledzić historyczną, bo pierwszą w moim życiu relację live z boksu drużyny, gdzie ławka służyła mi za jako takie okno na świat (gdybym na niej nie stał moja widoczność byłaby równa zeru), a kolano za podpórkę na laptopa. Gdzie oczy musiały raz po raz odrywać się od monitora i szukać gdzie jest krążek – czy czasem nie leci w moją stronę. Ciekawe doświadczenie, ale jakoś nie zamierzam go więcej powtarzać.
To był mój pierwszy wyjazd, na którym potraktowano mnie w taki sposób. Nie czułem się jak dziennikarz. Czułem się jak zwykły śmieć, który wszedł na salony i jeszcze myśli, by na tych salonach popracować. Nigdzie, ani na piłce (seniorskiej i młodzieżowej), ani na hokeju nie zostałem jako dziennikarz przyjęty w taki sposób! W całej Polsce kluby z większym, lub mniejszym natężeniem szanują dziennikarzy i w większym, lub mniejszym stopniu starają się stworzyć dziennikarzowi w miarę optymalne warunki do pracy. Teraz wiem, że Nowy Targ to nie cała Polska. Jakoś potrafię zrozumieć, że z różnych względów można odmówić wejścia na obiekt kibicom drużyny przyjezdnej, albo nawet gościom tej drużyny, ale na miłość boską! Zablokowanie dziennikarza (zwłaszcza robiącego relację live) to zablokowanie setek, a może i tysięcy kibiców w całej Polsce chcących śledzić na żywo wynik i losy meczu! A najlepsze w tym wszystkim jest to, że właściciel Podhala, pan Wojas – jak informuje oficjalna strona PZHL – odpowiedzialny jest za marketing i promocję polskiego hokeja! Jeśli tak na co dzień wygląda promocja hokeja pana Wojasa to ja dziękuję bardzo. Żenada to zbyt łagodne słowo.
Na koniec kilka słów do Pana Topolskiego. Panie Rafale! Ciekaw jestem, czy przy okazji meczu naszych drużyn w Krakowie będzie miał pan czelność śledzić relację live na naszej stronie. Tę relację live, którą chciał mi pan wybić z głowy i do końca obrzydzić!
P.S. O gościnności nowotarżan przekonał się również trener Rudolf Rohaček, któremu po meczu nie pozwolono podziękować za grę szkoleniowcowi gospodarzy, a następnie nie zaproszono na pomeczową konferencję prasową! Na własnej skórze (i to dosłownie!) gościnność nowotarżan doświadczyli także sami hokeiści Comarch Cracovii, którzy schodząc po meczu do szatni zostali zaatakowani przez stojących wyżej kibiców deszczem śliny!
Dariusz Guzik
7 październik 2007 roku. Mecz drugiej rundy sezonu zasadniczego z Wojasem Podhale. Relacja live też się odbyła, ale zrobiona została w spartańskich warunkach. Dlaczego? Bo organizatorzy zapewnili mi powtórkę z rozrywki, ale tym razem w wersji hardcorowej.
Zbiórka przy lodowisku „Pasów”, wyjazd z pierwszą drużyną na mecz, dotarcie do celu na około 90 minut przed rozpoczęciem meczu – to już niemal tradycja wyjazdów z hokeistami Comarch Cracovii. W niedzielę było tak samo. Na lodowisku w Nowym Targu byłem więc dużo przed czasem, dzięki czemu mogłem spokojnie wejść na teren obiektu i zająć się przygotowaniami do relacji. Nawet mile się zaskoczyłem, gdy zobaczyłem, że przy stanowiskach dla prasy zostały zainstalowane gniazdka z prądem. „Super. Nie będę musiał biegać w przerwach w poszukiwaniu kontaktu” – pomyślałem sobie. Trochę pogawędziłem jeszcze z paniami sprzedającymi jedzenie, popytałem o atmosferę na meczach..słowem, nic szczególnego.
Wtedy to nagle pojawił się pewien jegomość w żółtej kamizelce odblaskowej. To był ochroniarz. - A pan tu co? - spytał. - Dziennikarzem jestem - odparłem. Spojrzał na moją teczkę z laptopem, na przedłużacz w ręce, ale to nie wystarczyło. - A gdzie ma pan akredytację? - znów zadał pytanie. - Jeszcze jej nie odebrałem - odpowiedziałem. Ochroniarz poinstruował mnie, żebym wyszedł na zewnątrz, skręcił gdzieś, wyszedł po schodach na pierwsze piętro i tam będzie pan Rafał. - Rafał Topolski? - pytam. - Tak - kiwnął głową.
Pan Rafał Topolski w Wojasie Podhalu pełni prawdopodobnie (bo tego oficjalnie nie wiem) funkcję kierownika ds. bezpieczeństwa. On też również wydaje akredytacje i decyduje o tym, kto wejdzie, a kto nie na lodowisko. Wcześniej spotkałem go dwukrotnie. Pierwszy raz przy okazji meczu z zeszłego sezonu jeszcze z fazy zasadniczej. Wtedy to bez żadnych problemów wydał mi jednorazową wejściówkę, pokazał ochroniarzom, by nie robili mi żadnego problemu i wpuścił na miejsca dla prasy. Drugi kontakt z panem Topolskim miał miejsce przy okazji wspomnianego na początku meczu play-off. Wtedy to pan Topolski był jedną z tych osób, którym nie kwapiło się mnie wpuścić, ale ostatecznie z uśmiechem na twarzy wyraził zgodę. Ogólne wrażenie? Pozytywne. Facet wydawał się w porządku. I dlatego też wczoraj wydawało mi się, że rozmowa z nim będzie czystą formalnością.
Szukając drogi do pana Topolskiego zaczepił mnie inny pracownik Wojasa Podhale. Ten poinformował mnie, że biura są w remoncie i mogę mieć problemy ze znalezieniem pana Rafała.. - Ma pan do niego numer na komórkę? - zapytał. - Powinienem mieć zapisany w książce telefonicznej - odparłem pamiętając o tym, że w ubiegłym sezonie do pana Topolskiego już dzwoniłem. Po chwili zorientowałem się, że numeru jednak nie posiadam. Na szczęście ów pracownik wyjął swój telefon, wykręcił numer, porozmawiał z panem Rafałem, po czym dał mi go do telefonu.
- Witam panie Rafale. Tu Darek Guzik z Krakowa. Robię relacje live z meczów Cracovii, w ubiegłym sezonie byłem w Nowym Targu i mieliśmy okazję porozmawiać kilka razy. Pamięta pan? - to mniej więcej słowa, jakimi próbowałem przypomnieć się panu Topolskiemu. - Kojarzę, kojarzę - odparł po chwili zastanowienia, po czym zapytał o co chodzi. Wyjaśniłem, że przyjechałem tak jak poprzednio z drużyną, że chcę zrobić relację live, ale że panowie ochroniarze proszą mnie o okazanie dokumentu wydanego przez Wojas Podhale. Pan Topolski poprosił mnie o podanie swojego numeru telefonu i obiecał, że zadzwoni za kilka minut.
Zadzwonił (czyżby z kimś konsultował tę sprawę?), ale ze słowami, których nigdy w życiu bym się nie spodziewał. Dowiedziałem się, że nie mogę siedzieć na trybunach, bo jestem z Cracovii, bo podobno ktoś tam kiedyś z Podhala przyjechał na mecz do Krakowa i nie chciano go wpuścić i teraz oni nie wpuszczą mnie. - Może pan przebywać jedynie w boksie z drużyną gości - powiedział pan Topolski. Zamurowało mnie. Nie złożyłem jednak broni. - Skoro nie chcecie mnie wpuścić jako dziennikarza serwisu Cracovia.pl to w takim razie zróbcie to jako dziennikarza gazet krakowskich „Echo Miasta” albo „Derby", z którymi także współpracuję - powiedziałem. Dalej nic. - Przez taką decyzję nie będę mógł zrobić relacji live, na którą czekają nie tylko kibice Cracovii, ale również kibice w całej Polsce! - przyznałem. Topolski nie przejął się tym. Na nic też zdało się moje tłumaczenie, że przecież ostatnio też robili mi kłopoty, a mimo to wpuścili. Uparł się i już. Na sam koniec naszej rozmowy telefonicznej powiedział - po raz setny chyba -„nie da rady”, po czym nie dając mi sekundy czasu na jakiekolwiek zabranie głosu wyłączył się.
Wkurzony jak nigdy takim obrotem spraw i tak paradoksalną sytuacją poszedłem w stronę naszego boksu. Do jedynego miejsca, które „chroniło” mnie przed wyrzuceniem z lodowiska. Ale to nie był koniec mojej walki o prawa dziennikarskie, o prawo do godnego wykonywania swoich obowiązków, a przede wszystkim o prawo do informacji dla czytelników. Wsparty sztabem szkoleniowym „Pasów”: trenerami Rohačkiem i Pasiutem, kierownikiem Klitą (dzięki wielkie za pomoc i za zezwolenie na moje przebywanie w boksie) zamieniliśmy krótką rozmowę z obserwatorem PZHL, któremu wyjaśniliśmy całą sytuację. Los chciał, że w niemalże tym samym czasie dołączył do nas pan Topolski. Uśmiechnięty, wyluzowany, wyraźnie zadowolony z tego, co się dzieje. Postanowiłem nie dać za wygraną. - W czwartek rozmawialiśmy z kimś z państwa klubu przez telefon, po czym za jego zgodą wysłaliśmy faxem wniosek o akredytacje dla mnie. Nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi. W piątek próbowaliśmy dodzwonić się do państwa, ale nikt nie odbierał. Czy nie dało się w prosty sposób odpisać, że nie zostanę wpuszczony na lodowisko? - zapytałem. Odpowiedź pana Topolskiego przerosła moje najśmielsze przypuszczenia. Pan Topolski wyjaśnił bowiem, że mają teraz remont, więc skąd niby miał wiedzieć, że ktoś dzwonił. No cyrk! No istny cyrk! Po chwili pan Topolski – zauważając chyba głupotę swojej wypowiedzi – poinformował obserwatora, że temu panu (czyli mi) akredytacja nie została przyznana. Koniec kropka.
Cień nadziei prysł. Wziąłem więc swoje zabawki i usadowiłem się tuż przy wyjściu z boksu. „Relacja będzie. O taka figa panie Topolski! Radziłem sobie w różnych warunkach to i w tej sobie poradzę” – pomyślałem w głowie. I tak oto mogliście śledzić historyczną, bo pierwszą w moim życiu relację live z boksu drużyny, gdzie ławka służyła mi za jako takie okno na świat (gdybym na niej nie stał moja widoczność byłaby równa zeru), a kolano za podpórkę na laptopa. Gdzie oczy musiały raz po raz odrywać się od monitora i szukać gdzie jest krążek – czy czasem nie leci w moją stronę. Ciekawe doświadczenie, ale jakoś nie zamierzam go więcej powtarzać.
To był mój pierwszy wyjazd, na którym potraktowano mnie w taki sposób. Nie czułem się jak dziennikarz. Czułem się jak zwykły śmieć, który wszedł na salony i jeszcze myśli, by na tych salonach popracować. Nigdzie, ani na piłce (seniorskiej i młodzieżowej), ani na hokeju nie zostałem jako dziennikarz przyjęty w taki sposób! W całej Polsce kluby z większym, lub mniejszym natężeniem szanują dziennikarzy i w większym, lub mniejszym stopniu starają się stworzyć dziennikarzowi w miarę optymalne warunki do pracy. Teraz wiem, że Nowy Targ to nie cała Polska. Jakoś potrafię zrozumieć, że z różnych względów można odmówić wejścia na obiekt kibicom drużyny przyjezdnej, albo nawet gościom tej drużyny, ale na miłość boską! Zablokowanie dziennikarza (zwłaszcza robiącego relację live) to zablokowanie setek, a może i tysięcy kibiców w całej Polsce chcących śledzić na żywo wynik i losy meczu! A najlepsze w tym wszystkim jest to, że właściciel Podhala, pan Wojas – jak informuje oficjalna strona PZHL – odpowiedzialny jest za marketing i promocję polskiego hokeja! Jeśli tak na co dzień wygląda promocja hokeja pana Wojasa to ja dziękuję bardzo. Żenada to zbyt łagodne słowo.
Na koniec kilka słów do Pana Topolskiego. Panie Rafale! Ciekaw jestem, czy przy okazji meczu naszych drużyn w Krakowie będzie miał pan czelność śledzić relację live na naszej stronie. Tę relację live, którą chciał mi pan wybić z głowy i do końca obrzydzić!
P.S. O gościnności nowotarżan przekonał się również trener Rudolf Rohaček, któremu po meczu nie pozwolono podziękować za grę szkoleniowcowi gospodarzy, a następnie nie zaproszono na pomeczową konferencję prasową! Na własnej skórze (i to dosłownie!) gościnność nowotarżan doświadczyli także sami hokeiści Comarch Cracovii, którzy schodząc po meczu do szatni zostali zaatakowani przez stojących wyżej kibiców deszczem śliny!
Dariusz Guzik